Witam serdecznie,

chciałabym się podzielić z Wami moją historią.

Mając 37 lat, zachorowałam na pierwotną niedoczynność kory nadnerczy.

Wszystko zaczęło się w 2015 roku we wrześniu, jak poszłam na kurs prawa jazdy. Aczkolwiek już wcześniej, jeszcze w maju, podczas pobytu u męża w Wielkiej Brytanii odczuwałam znacznie zmęczenie, ciągle było mi zimno i dużo spałam, a na dodatek złapałam pierwszy raz w życiu zapalenie pęcherza. Z perspektywy czasu wiem, że zanim w 2016 roku postawiono mi diagnozę, to objawy dawały o sobie znać już rok wcześniej.

Wracając do września 2015 r. zaczęłam chudnąć, ale rodzina, jak i ja sama, myśleliśmy, że tak na mnie wpływają emocje związane z kursem na prawo jazdy. W styczniu 2016 roku byłam mocno brązowa; sądziłam, że opalenizna z ostatnich wakacji tak długo się u mnie utrzymuje. W lutym mój stan bardzo się pogorszył. Miałam ostre starcie z instruktorem nauki jazdy, po którym rozłożyło mnie na dobre: biegunka, brak sił, brak apetytu, trzymało mnie od piątku do poniedziałku i jeszcze kilka dni po byłam bardzo słaba. Nie pojechałam na pogotowie, ponieważ byłam przekonana, że to jelitówka, ale jak tak teraz o tym myślę, to aż strach, ewidentnie to był przełom.

Potem z każdym dniem i miesiącem było gorzej. Nie miałam siły wchodzić na drugie piętro, chudłam w oczach, nie jadłam, nie piłam, ciągle byłam śpiąca, zmęczona, bez sił, z ogromnym apetytem na kiszone ogórki i arbuza (chęć na arbuza zdaniem studentek z oddziału endokrynologii to odpowiedź organizmu na odwodnienie). Wypadały mi włosy, jak wstawałam, to łapałam się mebli ze względu na intensywne zawroty głowy i byłam coraz ciemniejsza. W kwietniu wybrałam się do lekarza rodzinnego i Pani doktor dala mi skierowanie na szereg badań z krwi i badanie moczu; wyszło, że mam niedobór żelaza i jestem odwodniona. Dostałam skierowanie na USG jamy brzusznej, gdzie zdiagnozował, że nerki, wątroba, itd. są w porządku (ten wynik w czerwcu tego samego roku miałam ze sobą na oddziale endokrynologii i lekarze wyrywali go sobie z rąk, bo nie wierzyli, że można odstawić takie partactwo). Pod koniec maja miałam rutynową kontrolę u ginekologa i opisałam swoje samopoczucie. Oglądając moją skórę, lekarz stwierdził, że to “cisawica ” czyli stara nazwa choroby Addisona. Posiłkując się Internetem, napisał mi, jakie badania mam wykonać.

Na drugi dzień zrobiłam kortyzol i ACTH. Wyniki pojawiły się później niż zwykle, bo dopiero po 22 z komentarzem: “oznaczono dwukrotnie “.

Kolejnego dnia na cito szukałam endokrynologa. Równocześnie czyniłam przygotowania do ślubu kościelnego, który miał odbyć się wkrótce. Potem wszystko potoczyło się ekspresowo. Gdy wyszłam od fryzjera, gdzie ustałam fryzurę ślubną, to endokrynolog osobiście do mnie zadzwonił i powiedział, że mam przyjechać jak najszybciej do niego po skierowanie do szpitala i wejść bez kolejki. Ze skierowaniem mąż natychmiast zawiózł mnie do szpitala, a po drodze znowu zadzwonił ten sam endokrynolog, że mamy się pospieszyć i że mam się na niego powołać na SORze, gdyby były jakieś problemy. I tak było. Dostałam zieloną bransoletkę, że mam czekać 4 godziny, gdzie na skierowaniu było napisane, że z zagrożeniem życia.  W rezultacie mój mąż zrobił raban, od razu znalazł się endokrynolog i zostałam na cito przewieziona na oddział.

Byłam sensacją. Miałam typowe książkowe objawy. Leżałam 8 dni i miałam wycieczki studentów, fotografowali mnie. Od jednej z lekarek usłyszałam: „Jak super, że Pani to ma!”.

Zamiast brać ślub kościelny, leżałam w szpitalu. Ślub odbył się po 2 miesiącach z odpowiednimi instrukcjami od lekarzy. Stwierdzono u mnie przeciwciała tarczycowe, ale już prawie 8 lat jak choruję i tarczyca jeszcze jakoś działa. Nasza choroba jest trudna i ciężka, a lekarze rodzinni i ratownicy nie wiedzą na czym ona polega i jak nam pomóc.

Dobrze, że sami jakoś się uczymy i że my “addisonowcy ” wspieramy się wzajemnie.

Trzymajcie się zdrowo.